Henryk P Henryk P
139
BLOG

121 tys. euro kosztował nas jeden etat stoczniowca

Henryk P Henryk P Polityka Obserwuj notkę 28

To czego sami nie potrafiliśmy albo nie chcieliśmy wyliczyć, wyliczyła skrupulatnie Komisja Europejska.
Od 1 maja 2004 r. na utrzymanie pojedynczego etatu w samej tylko gdyńskiej stoczni państwo polskie wyłożyło 121 tys. euro.
Tyle kosztowało nas utrzymanie jednego miejsca pracy w mieście, gdzie stopa bezrobocia oscyluje dookoła 3,5 proc., a więc jest jedną z najniższych w Polsce.
W stoczni gdyńskiej, tuż przed zatwierdzeniem planu jej restrukturyzacji, pracowało 5,1 tys. osób. W gdańskiej, przed jej sprzedażą na aukcji, zatrudnionych było 2,3 tys. osób, a w Szczecinie 1,8 tys. osób.
 Łącznie było to 9,2 tys. pracowników. Z samego więc tylko zestawienia wielkości zatrudnienia w ratowanych właśnie stoczniach z kosztami, jakie już poniósł polski podatnik, wynika, że muszą istnieć wyjątkowo silne pozaekonomiczne korzyści wspierania polskiego przemysłu stoczniowego. Zastanówmy się jakie.
Na pewno nie jest nim, jak mówią związkowcy i część polityków, chęć powstrzymania lawinowego bezrobocia, które nam grozi, jeżeli na miejscu gdzie teraz są dźwigi, maszty i pochylnie powstaną bloki mieszkalne, porośnie je trwa, lub stanie się z nimi cokolwiek innego.
Po pierwsze, trzy ratowane właśnie stocznie zatrudniają relatywnie mało osób. Kilka tysięcy nowych bezrobotnych zwolnionych w Gdyni i Gdańsku oraz blisko 2 tys. w Szczecinie na pewno drastycznie nie pogorszy obrazu tamtejszych rynków pracy. Po drugie, większość stoczniowców wcześniej, czy później znajdzie inną pracę. Trójmiasto i Szczecin to mimo wszystko nie Mazury i nie małe miasteczka, gdzie upadła jedna fabryczka, dająca wszystkim zatrudnienie.
Być może stocznie są niezwykle ważne dla dziesiątków kooperantów pracujących dla nich w Polsce? Też nie. To można powiedzieć, patrząc wyłącznie na wielkość produkcji statków w Polsce.
W 2007 roku zwodowano ich 30, w 2008 o dziesięć mniej.
Trudno znaleźć w Polsce firmę, która świadomie budowała by swoją przyszłość na modelu współpracy ze stoczniami. Dawni wielcy polskiego przemysłu stoczniowego już od dawna dywersyfikują swoją działalność,
tak jak choćby zakłady Cegielskiego w Poznaniu, które poza silnikami okrętowymi zajmują się również produkcją tramwajów i turbin do elektrowni. Z powodzeniem wysyłają też swoje produkty poza Polskę.
Bez stoczni przeżyją. Nawet mocno dotknięty kryzysem przemysł hutniczy swojej przyszłości szuka w innych obszarach gospodarczych niż budowa statków.
Co więc jeszcze może tłumaczyć ratowanie jednego miejsca pracy w regionie o niskim bezrobociu za 121 tys. euro?
Promocja zagraniczna Polski? Zespawane nad Wisłą kadłuby pod banderą Antyli Holenderskich lub Bahamy będą przemierzać morza i oceany, sławiąc polską myśl techniczną? Wolne żarty.
Ciekawe dla ilu firm korzystających z morskiego transportu istotne jest, gdzie powstał statek, który wiezie ich towary? No i najważniejsze, ile konsumentów na świecie patrzy na markę jakiegokolwiek kraju poprzez pryzmat właśnie budowanych przez nie statków?
Została jeszcze polityka, która każe politykom jednej opcji opowiadać o niezwykle ważnym dla bytu narodowego polskim przemyśle stoczniowym,
a ich adwersarzom akcentować niebywały sukces uratowania kolebki Solidarności i niezliczonej liczby miejsc pracy.
Gdzieś tu jest również miejsce dla związkowców. Ich rola jest dość klarowna, wyłączając wyraźne wspieranie jednej z dwóch konkurujących ze sobą opcji politycznych.
Walczą o miejsca pracy dla siebie i swoich kolegów. Oni wszyscy razem, politycy i związkowcy, nadmuchali do gigantycznych rozmiarów balon pod nazwą Polski Przemysł Stoczniowy. Nadmuchali go za nasze pieniądze.
I bardzo dobrze, że epopeja związana z ratowaniem stoczni dobiega końca. Jeszcze tylko drobnych parę milionów z budżetu na domknięcie formalnych uzgodnień i koniec łożenia miliardów złotych na kolejny program restrukturyzacji którejś z polskich stoczni. Miejmy nadzieję, że jak znowu coś się nie uda, to nowi inwestorzy nie sięgną po wsparcie do naszego budżetu.
 
Czy przeczytanie ze zrozumieniem tego artykułu przez obrońców stoczni pozwoli zamknąć temat raz na zawsze? Wątpię. Tzw. „ciemny lud” dalej będzie obwiniał rząd Tuska o likwidację stoczni. Tylko ciemny lud niech zrozumie wreszcie, że oszczędzone w ten sposób pieniądze z budżetu można wydać bardziej racjonalnie.
Henryk P
O mnie Henryk P

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka